Zostali rozstrzelani, ponieważ w swoim domu ukrywali ośmiu Żydów. Wiedzieli jednak, na co się decydują. Znali karę za pomoc – śmierć ukrywających i ukrywanych.
24 marca 1944. Markowa, wioska w woj. podkarpackim. Ludzie śpią, bo słońce jeszcze nie wzeszło. Przed stojący na uboczu dom podjeżdżają cztery furmanki z niemieckimi żandarmami i funkcjonariuszami policji granatowej. Wpadają do środka. Zabijają ośmiu Żydów, a na koniec przed domem dokonują mordu na polskiej rodzinie Ulmów: Józefie i Wiktorii oraz ich siedmiorgu dzieciach: Marysi, Antosiu, Franku, Władziu, Basi i Stasi. Siódme dziecko ginie w brzuchu Wiktorii. Najmłodsza Marysia ma półtora roku, najstarsza Stasia ma latem iść do Pierwszej Komunii Świętej. Okrucieństwa porannej scenie dodaje fakt, że najpierw giną rodzice. Płaczące, wołające ich dzieci Niemcy zabijają później. Joseph Kokott, jeden z oprawców, zabijając Polaków tak krzyczał: „Patrzcie, jak giną polskie świnie, które przechowują Żydów”. Cel morderców był prosty: odstraszyć innych mieszkańców wioski od pomocy Żydom. Po egzekucji wszystkie ciała zostały zakopane w dwóch dołach.
Nie jest to fragment scenariusza filmowego. To historia z życia wzięta, a rodzina Ulmów to obecnie Słudzy Boży. Zostali rozstrzelani, ponieważ w swoim domu ukrywali Żydów. Ulmowie mieszkali bardzo blisko miejsca, w którym zabijano Żydów, więc nie raz widzieli straszne egzekucje. Mimo to ośmiu z nich przyjęli pod swój dach – dosłownie, bo ukryli ich na strychu. Mogli liczyć na pomoc najbliższych. Sami Żydzi pomagali Józefowi w garbowaniu i wyrabianiu skór. Co ciekawe, Ulmowie nie byli jedyną rodziną, która zdecydowała się na taki czyn. W Markowej znalazły się inne rodziny np. Barów i Szylarów, które z narażeniem własnego życia ratowały Żydów. Dzięki temu według relacji świadków do końca wojny przeżyło ich tam co najmniej 20.
Józef był starszy od Wiktorii o 12 lat, ale różnica wieku im nie przeszkadzała. Byli zgodną, kochającą się rodziną. Z radością witali na świecie kolejne dzieci. Józef był rolnikiem. Ukończył cztery klasy szkoły podstawowej i szkołę rolniczą. Nie był zwyczajnym, prostym chłopem, ale człowiekiem wielu pasji. Bardzo lubił uprawiać owoce i warzywa. Zakładał sady. Fascynował się pszczelarstwem. Sam projektował i budował ule. Hodował jedwabniki. Nie poprzestawał na dotychczas zdobytej wiedzy. Dużo czytał i miał własną biblioteczkę. Oprawiał książki – nie tylko swoje. Dużo fotografował własnoręcznie złożonym aparatem! To dzięki niemu do dzisiaj zachowały się liczne fotografie, dokumentujące życie jego najbliższych i całej wsi.
Agata Gołda
Więcej w drukowanym wydaniu „Drogi”. Zachęcamy do prenumeraty. O „Drogę” pytajcie także w swoich parafiach.